Nie mieliście kiedyś tak, że przeglądając repertuary trzech różnych sieciówek kinowych, przeczytaniu opisów kolejnych tasiemców, horrorów z akurat popularną i wielkooką aktorką, czy akcyjniaków z gościem wielkości trzech niedźwiedzi w roli głównej, zwróciliście w końcu wzrok ku temu jednemu filmowi z 1946 r., przy którym możecie płakać, śmiać się i bać do woli? To ten urokliwy ubiór głównych aktorów — piękne garnitury i staromodne balowe suknie, fryzury i wersalskie akcesoria. To samochody spotykane teraz tylko w muzeach, muzyka, której często nie ma nawet na Spotify, wciągające nas do swoich czasów jak wehikuł. Ludzką naturą jest sięgać po rozwiązania o sprawdzonym poziomie komfortu i bezpieczeństwa. Spotkałem się w sieci z dość dziwnym pytaniem - „Czy decydując się na bezpieczną, dobrą i sprawdzoną zabawę nie zahamowałem ekspansji mojej wiedzy filmowej? W końcu gdybym za każdy rewatch Sunset Boulevard obejrzał coś całkowicie innego, to znałbym trzy filmy więcej, ale czy warto?” Szybko odpowiadam — nie, moim zdaniem nie. Nie ma nic złego w sięganiu po znane rozwiązania, nawet gdy przychodzą przez brak decyzyjności przy wyborze filmu na wieczór. W końcu jeden film też można przestudiować kilka razy, oglądanie nie musi skończyć się z ostatnią minutą filmu. Konrad Aksinowicz w swojej książce pt. „Samorealizacja Filmowa” pisał, że chcąc rozwijać się stricte filmowo, lepiej znać jeden film perfekcyjnie, i być wyuczonym jego i okoliczności jego powstania od deski do deski, niż znać kilka filmów jako-tako. Dzisiaj zastanawia mnie co, prócz oczywiście sentymentalizmu, jakie konkretne zabiegi techniczno — aktorskie sprawiają, że tylu jest miłośników filmów starych. Pozwolę sobie przeanalizować temat za pomocą przykładów.
The Grapes of Wrath (1940) reż. Henry Ford
To dzieło Forda nie bez powodu pojawia się jako pierwszy przykład, jest to bowiem pierwszy obejrzany przeze mnie film czarno-biały, w momencie gdy powziąłem świadomy wybór o zgłębianiu wiedzy na temat kina z tych lat. Co najbardziej zapadło mi w pamięci, to przenikający ekran telewizora, wielki smutek bijący od postaci. Fabuła opowiada historię rodziny niosącej się wielką nadzieją o lepszym jutrze i chlebie na stole, znajdującej jednak tylko więcej problemów i tragizmu. Cała rodzina przemierza kraj w łachmanach i chorobach, na tyle starego, rozpadającego się domu na kołach. Mogę szczerze powiedzieć, że z trudem przychodzi mi do głowy jakikolwiek film nowoczesny, który pokazuje beznadziejność tak ucząco.
To Be or Not to Be (1942) reż. Ernst Lubitsch
Najśmieszniejszy film, jaki widziałem. Wyśmiewa nazistów w najbardziej nazistowskich czasach, jest bezpośredni, niesamowicie odważny i cudownie napisany. Dzisiaj filmowcy często boją się, lub studia filmowe zabraniają im pisać scenariusze szydercze o danej nacji, grupie społecznej czy politycznej, ogłaszając to mową nienawiści, podczas gdy w rzeczywistości jest to niewinna zabawa bez konsekwencji. Największym sukcesem Lubitscha jest to, że nawet 82 lata później pokazuje, w jak negatywnie sterylną stronę poszło nasze pisarstwo filmowe.
Rebecca (1940) reż. Alfred Hitchcock
Manieryzm lat czterdziestych w pigułce. Nie znam filmu, który byłby tak piękny w tragicznym romantyzmie. Tak jak pisałem na wstępie — piękne garnitury i cudowne suknie — tego się już z takim szykiem nie robi. W filmach sprzed 70-80 lat nawet ślepy dostrzegłby różnicę w kulturze postawy i wypowiedzi głównych aktorów, wtedy nie wiadomo było, czy ubiór bardziej zdobi nienagannego dżentelmena, czy na odwrót. Dzisiaj ról nie dostają już aktorzy czy aktorki o naturalnej, niewyuczonej na blachę od trenera actingu dystynkcji.
Rio Bravo (1959) reż. Howard Hawks
Gdybyśmy mieli przywrócić jakiś gatunek filmowy, jestem pewien, że wielu z nas bez wahania wybrałoby western, ale nie słusznie. Podstawą dobrego westernu był honorowy indywidualista z rewolwerem przy pasie i bandolierem na torsie, pokazany przez reżysera konno na stepach dzikiego zachodu. Fabuła dobrych westernów najczęściej źródło swoje znajduje w konfliktach moralnych, umotywowanych albo honorem i skazą na nim, albo przemijaniem właśnie dzikiego zachodu. Dziś już jest to gatunek wymarły, widzieliśmy kilka prób wskrzeszenia go, ale nie przesadzam, mówiąc, że dzisiejsi filmowcy nie dorastają do pięt Sergio Leonowi, Johnowi Fordowi czy Howardowi Hawksowi właśnie. Do westernu każe nam wracać sentyment, stanowi jedną z lepszych dróg wieczornej ucieczki od naszych prac i obowiązków. Nie mogę też zapomnieć o największym aktorze tej epoki i tego gatunku, John Wayne to najbardziej autentyczny aktor, jakiego widziałem na ekranie. Dlatego próba przywrócenia westernu w dzisiejszej produkcji filmowej byłaby skazana na porażkę, był on związany ze swoimi czasami, a one z westernem.
Oglądajmy to, co przynosi nam radość, smutek, satysfakcję czy złość, bo moim zdaniem to emocje napędzają każdą pasję filmową, od niedzielnych oglądaczy polsatowych, po największych twórców prosto z sali Oscarowej. Pamiętajmy, że, nawet gdy czujemy się winnymi, oglądając ten sam film po raz siódmy, możemy wyciągnąć z tego wiele nauki, zwracajmy uwagę na nowe rzeczy, kostiumy, muzykę, otoczenie, pogodę, światło. Produkcje sprzed 30, 50, 75 i 100 lat są must be w zeszycie studenta filmografii, bo to na nich uczymy się ewolucji tej niesamowitej formy sztuki.