Ciężko powiedzieć, by na tym okropnym serialu na plus wyszedł ktokolwiek. Tak żenującej rzeczy HBO MAX nie wypuściło jeszcze nigdy. Na szczęście, z dniem dzisiejszym masochizm - którym bez wątpienia było oglądanie tej produkcji - odchodzi w zapomnienie wraz z ostatnim odcinkiem.
Na plus nie wyszedł na pewno Sam Levinson. Człowiek, który kolejnym swoim projektem stawia coraz to większy znak zapytania przy własnym nazwisku. Całkiem udany pierwszy sezon "Euforii" i... w sumie to tyle z reżyserskich projektów, które udały mu się w ostatnich latach. Pytanie teraz: jaka w tym jego zasługa? Bo jak dobrze wiemy "Euforia" na starcie miała więcej niż jednego twórcę – trzy odcinki powstały bez jego wkładu w reżyserię! Gdy przyszedł sezon drugi twórca przejął pałeczkę i dostał większą wolność kreatywną od HBO, co według mnie tylko zaszkodziło tej produkcji. W międzyczasie Levinson zrobił przenudne "Malcolm i Marie" i mimo mojej sympatii do slow cinema i kina "gadanego", reżyser nie potrafił zwrócić mojej uwagi na choćby sekundę. Warto zaznaczyć, że oprócz reżyserii zajmował się on także pisaniem scenariuszy - tak powstało obrzydliwe "Deep Water", które uważam za bezapelacyjnie najgorszy film ubiegłego roku. Niestety, Levinson przy "The Idol" znów się nie popisał i dostaliśmy kolejną produkcję, która nie dojeżdża na wielu płaszczyznach.
Jeśli chodzi o The Weeknd sytuacja nie jest już taka prosta – nie oszukujmy się, jego aktorski występek jest jednym z największych zarzutów wśród oglądających. Abel wypadł naprawdę tragicznie. Był on także, wraz z Levinsonem i Fahimem, współtwórcą scenariusza, który sięgnął dna. Oczywiście, gdy popatrzymy na jego muzyczne zasługi dla tej produkcji jest dużo lepiej. Wynika to z tego, że w przeciwieństwie do aktorstwa, na muzyce The Weeknd zna się jak mało kto. I co by tu nie mówić - ścieżka dźwiękowa w "The Idol" jest bardzo dobra. Na szczególną uwagę zasługuje tutaj "The Lure", czyli główny motyw całości (do odsłuchania wyżej). Osobiście jestem w nim zakochany. Jednak podobnie jak Levinson, Abel więcej stracił na tym projekcie, niż zyskał. Kto więc w jakikolwiek sposób wyróżnił się i nie dołączył do wyżej wymienionych pechowców?
A no są to na pewno autorzy zdjęć - Marcell Rév i Arseni Khachaturan. Wykonali oni kawał wybitnej pracy, która zasługuje na pochwałę. Niemal wszystkie sceny wyglądają znakomicie. Kolory i światła rezonują ze sobą, a sceny są bardzo spójne wizualnie przez wszystkie odcinki. Mam olbrzymią nadzieję, że Marcell Rév rozszerzy swój dorobek o twórców różnych od Levinsona. Węgier już przy poprzednich projektach jak "Euforia" i "Malcolm i Marie" pokazywał swój kunszt i udowadniał, że jego zdjęcia są jedną z najmocniejszych stron obu produkcji. Można by w tym momencie zażartować, że gdyby wyłączyć dialogi w "The Idol", dostalibyśmy świetny serial.
Olbrzymia w tym także zasługa Lily-Rose Depp. Aktorka rozkochuje w sobie kamerę. Prezentuje się w niej zniewalająco, rozpalając serca oglądającym, niezależnie od ich płci i orientacji. Lily-Rose ma w sobie dużo charyzmy i potrafi być autentyczna nawet przy tak żenującym scenariuszu. Pomijając jednak jej prezencję, jest ona zdecydowanie największym wygranym tego serialu. Hype jaki powstał wokół jej osoby na pewno szybko nie opadnie, a wykorzystując swoje pięć minut w odpowiedni sposób może wkroczyć do aktorskiej pierwszej ligi z dość dużym rozmachem. Lily-Rose Depp zyskała zdecydowanie najwięcej. Wystarczy teraz tylko ten jej osobisty sukces przekuć w kolejny. Kto wie, może jesteśmy właśnie świadkami momentu, w którym jej kariera nabierze zawrotnego tempa, zważywszy na to, że kolejny zapowiedziany projekt z jej udziałem to "Nosferatu", Roberta Eggersa – człowieka, który w przeciwieństwie do Levinsona, nie zawiódł jeszcze ani razu.